Jak zobaczyłem gdzieś na facebooku zdjęcie małej bieżni, na której ścigają się raczkujące dzieci, to z automatu pomyślałem, że to gdzieś w świecie. Tymczasem okazuje się, że w Koszalinie, podczas kolejnej edycji targów „Mama, Tata, ja”. Dzieci miały za zadanie ścigać się na dystansie pięciu metrów. Z jednej strony opiekunowie „startowali” małych zawodników, a na końcu toru drudzy wołali, kusili zabawkami, buteleczkami, przekąskami itd. Po środku dzieci, które na mnie robią wrażenie poważnie zagubionych. Przepiękny obraz dzisiejszego dziecka, które już od pieluszki jest wpędzone w rywalizację i to przez najbliższych.
Mój przyjaciel zadał pytanie, które w kilku słowach streszcza powyższe zjawisko. Otóż rozmawialiśmy o tym, że jego córka chodzi na dodatkowe zajęcia przygotowujące do egzaminu ósmoklasisty i to do tej samej firmy, z której ja korzystałem przed laty. Tylko, że ja przygotowywałem się w ten sposób dopiero do egzaminu na studia. Wtedy padło właśnie pytanie: „Czym nasze dzieci się przejmują, czego myśmy nie mieli?” No właśnie, z tego, co pamiętam, to nikt nam nie kazał się ścigać w pierwszym roku życia, ani nie braliśmy udziału w konkursach i to aż do podstawówki. Nie wiem jak Państwo, ale ja miałem pierwsze sześć lat na zabawę i dopiero czerwona tarcza wzorowego ucznia boleśnie zakończyła ten beztroski okres.
Czy to było dobre? Może lepiej byłoby, gdyby moi rodzice cisnęli mnie na bieżnie w pierwszym roku życia. Może zaszedłbym dzisiaj dalej, wyżej, „więcej…” A może te wyścigi to ślepa uliczka i szukanie szczęścia tam, gdzie go nie ma…