Rozmawiałem ostatnio z doświadczoną nauczycielką przedszkolną, która opowiedziała mi następującą historię. W grupie swoich maluszków zauważyła, że jedno z dzieci zachowuje się bardzo specyficznie. Przygotowała wraz z koleżanką solidną obserwację i zaprosiły rodziców na spotkanie, na którym przedstawiły swoje zaniepokojenie, poparły je obserwacjami, zaproponowały drogi dalszego działania- ścieżkę diagnostyczną, możliwe kierunki działania i ewentualnej terapii dziecka. Rodzice posłuchali z zatroskaniem, pokiwali głowami, po czym po dwóch tygodniach wrócili mówiąc, że byli u pani psycholog, która powiedziała, że „z dzieckiem jest wszytko w porządku, po prostu rozwija się z swoim tempie” i koniec. Oczywiście żadnego poświadczenia na piśmie odbytej wizyty, nie wspominając już o udokumentowanych wnioskach czy zaleceniach.
Minął rok, dziecko podrosło, a wraz z nim problematyczne zachowania, które wynikają z tego, że to dziecko jest w spektrum autyzmu (wbrew radosnym twierdzeniom wspomnianej pani psycholog- o ile ona w ogóle istnieje). Rodzice doszli do przysłowiowej ściany i w poczuciu bezsilności udali się do pani psycholog- kolejnej albo pierwszej, która powiedziała, że to dziecko prawdopodobnie ma Zespół Aspergera. Wrócili z tą wiadomością do przedszkola pytając o możliwości dodatkowych zajęć, dalszą diagnozę itd. Wszystko tak, jakby tej rozmowy przed rokiem nie było. Absolutnie żadnego „miała pani rację” czy choćby prostego „przepraszamy”. Moja rozmówczyni skarżyła się, że czuje się lekceważona.
Takich opowieści słyszałem wiele i sam też mam kilkanaście podobnych historii na swoim koncie. Z drugiej strony staram się rozumieć rodziców, z którymi też pracuję. Z biegiem lat nabieram coraz więcej cierpliwości, a nawet szacunku dla zjawiska oporu rodziców przed diagnozowaniem dziecka. Pracując długoterminowo z ludźmi mogę obserwować, że wszystko ma swój czas i do pewnych rzeczy się dojrzewa. Ostatnio zdażyło się, że jeden pan przeprosił mnie po siedmiu latach za to, że nakrzyczał na mnie jak zasugerowałem ZA u jego syna. Tak po prostu jest- ludzie potrzebują czasu, my też, ja też…
Chciałbym jednak, żeby wspomniana nauczycielka i wszyscy, którym jej historia jest bliska nie poddali się zniechęceniu. Przyszło mi do głowy takie porównanie, że my w naszej pracy jesteśmy jak drogowskaz przy autostradzie. Pokazujemy kiedy należałoby zjechać, żeby dotrzeć do celu. Ale nie od nas zależy czy kierowca skręci. Może pojechać dalej bo się zagapi, bo uważa, że sam lepiej zna drogę albo po prostu miło mu się jedzie autostradą i nie ma zamiaru na razie zjeżdżać. Drogowskaz jednak stoi dalej i wykonuje swoją robotę. Drogowskaz nie obraża się na kierowcę, nie gniewa się na niego. Jeśli ktoś chce lub potrzebuje pojechać okrężną drogą to jego sprawa. Pewnie to będzie wymagać od nas świadomej pracy wewnętrznej nad swoimi granicami- pojednania się z myślą, że w tej układance jestem tylko drogowskazem, świadomości, że dobrze wykonałem swoją robotę i na tym koniec. No i jak zawsze pielęgnowania przekonania, że to jest tylko moja praca, a nie całe życie (no chyba, że jest inaczej ale to już zupełnie inny problem).
PS. Klikając w reklamę na moim blogu wspierasz mnie finansowo, dziękuję!