Kiedyś, dawno, dawno temu, przed internetami, przed smartfonami żyli sobie taksówkarze, którzy wozili pasażerów z miejsca w miejsce. Znali bardzo wielu ludzi w mieście i wiedzieli o nich co najmniej tak dużo jak fryzjerzy. Dobry taksówkarz był jak terapeuta albo nawet jak barman- potrafił zagaić, poprowadzić rozmowę i pomóc człowiekowi lepiej zrozumieć siebie, a przy okazji zawieźć pod wskazany adres. W obecnej erze aplikacji i uberów można by sparafrazować słowa piosenki „dziś prawdziwych taksówkarzy już nie ma…” Ale są jeszcze rodzice, którzy wożą swoje dzieci na terapie. Ostatnio znajoma opowiadała mi o pewnym olśnieniu. Ma syna z zespołem Aspergera i regularnie co dwa miesiące jeździ z nim na drugi koniec Warszawy do psychiatry. Zawsze po drodze do gabinetu odwiedzają fast foodową restaurację, a przez cały dłuuuugi czas przejazdu tam i z powrotem rozmawiają ze sobą. Właściwie to Młody nawija, bo wreszcie ma czas sam na sam z mamą i może się wygadać. Podobno nawet zaczął dopytywać się, kiedy znowu pojedzie do doktora i oczywiście wcale nie chodziło mu o spotkanie z psychiatrą, tylko o ten cały rytuał, który się z tym wiąże. Przypomniało mi się, jak kiedyś podczas wykładu o bulimii pani psychoterapeutka opowiadała, że jej pacjentka została „cudownie uzdrowiona”. Musiała co tydzień przyjeżdżać z ojcem do Warszawy z Zambrowa, a było to jeszcze przed erą nowej S8- mki… Młoda kobieta regularnie spędzała ponad trzy godziny sam na sam ze swoim ojcem i… wreszcie zaczęli ze sobą rozmawiać. Okazało się, że to wystarczy.
Ten czas wspólnie spędzony z dzieckiem podczas dojeżdżania do różnych gabinetów naprawdę może być błogosławieństwem. Oczywiście pod warunkiem, że nie zostanie „zasmartfonowany” przez żadną ze stron i, że rodzic nie będzie w stanie przedagonalnym z powodu przemęczenie i przeładowania pracą oraz obowiązkami. A może czasem po prostu chwila spaceru razem… a może nawet zamiast którejś kolejnej terapii…
PS. Klikając w reklamę na moim blogu wspierasz mnie finansowo, dziękuję!