Poruszył mnie kiedyś widok na pewnym wiejskim cmentarzu. Widać było wyraźny podział na kwaterę bogatszych grobowców i zwykłych mogił. Tak sobie myślę, że to ostatnia próba ucieczki przed prawdą, że wszyscy i tak będziemy wzięci do wspólnego mianownika. Łączy nas perspektywa śmierci. Podziwiam moc mechanizmów obronnych, które na codzień pomagają nam o tym zapominać, normalnie działać i nie wariować. Czasami, zwykle w najmniej właściwym momencie, dopada nas ta rzeczywistość całkiem namacalnie, kiedy oczy zamyka ktoś bliski. W takiej sytuacji cała poukładanie życia zostaje przetasowane i okazuje się kto jakie ma karty na ręku. Te, które wydają się zwykle atutowe, okazują się nic nie warte.
Wychowując dziecko chcielibyśmy zapewne wyposażyć je jak najlepiej na całe życie- dobra praca, własny kąt do mieszkania, języki obce i wiele innych rzeczy, które mogą się przydać. Ale jak przygotować dziecko na spotkania ze śmiercią, które nieuchronnie je czekają? Wydaje mi się, że te listopadowe dni i związane z nimi tradycje odwiedzania cmentarzy, wspominania tych, którzy odeszli podczas spotkań z tymi, którzy jeszcze są, mogą stanowić swoistą „szczepionkę” dla naszych dzieci. To może być taka coroczna „dawka przypominająca”, która kiedyś ochroni je przed całkowitym załamaniem w chwili próby. Pewnie i tak odchorują stratę, ale może chociaż trochę łagodniej. Nie chcę wchodzić w dyskusję na temat Haloweenowych przebieranek, ale chyba nawet najlepszy kostium kościotrupka i garść pysznych cukierków nie przygotuje naszych dzieci na spotkania z życiem, w jego śmiertelnie poważnych odsłonach. Dlatego warto zadać sobie pytanie w co angażujemy się bardziej: drążenie dyni czy czyszczenie nagrobka przodków?
PS. Klikając w reklamę na moim blogu wspierasz mnie finansowo, dziękuję!