Psycholog- półbóg, półgłówek?

Ostatnio koleżanka, która podjęła studia psychologiczne na jednej z prywatnych uczelni opowiadała mi, że ma wykładowcę księdza. Podobno większość studentów pierwszego roku zwraca się do niego zwykle „książe” albo „proszę księcia” i robią to zupełnie poważnie. I to jest bardzo poważna sytuacja według mnie, bo ci młodzi ludzie, którzy dzisiaj nie potrafią odróżnić księcia od księdza na płaszczyźnie językowej, za pięć lat będą psychologami. Lepiej powiedzieć, że „będą mieli dyplom magistra psychologii”… Nadchodzi więc kolejna fala zarazy- tym razem psychologów półgłówków. Nie byłoby w tym może nic szczególnego, gdyby można ich było posadzić w jakiejś instytucji, gdzie robili by jeden wystandaryzowany test kandydatom na kierowców albo ochroniarzy marketu i wdrażali jedną z dwu procedur w zależności od wyniku tego testu.

Niestety ci ludzie będą doradzać ludziom, co mają zrobić w życiu. Tu dochodzimy do drugiej strony tego niebezpiecznego medalu. Dzisiaj wielu ludzi traktuje psychologa jak półboga, a czasem nawet jak całego boga. Klienci oczekują, że psycholog powie im co robić. Znam człowieka, który rozwiódł się dlatego, że jedna pani psycholog tak powiedziała. Wielu ludzi do mnie przychodzi zapytać co mają robić i oczekują, że powiem im „zmienić dziecku szkołę” albo „nie zmieniać szkoły”. Za tym stoi znane nie od dziś dążenie do unikania odpowiedzialności z życiu, bo jak ktoś mi powie, co mam robić i potem coś pójdzie nie tak, to wiadomo czyja to będzie wina.

Jest popyt, to pojawia się podaż. Jeśli ludzie potrzebują pseudo-mędrca, który powie im jak żyć, to taki mędrzec się pojawia. Kusząca wizja, być takim panem albo częściej panią w fotelu, którego ludzie słuchają i jeszcze słono za to płacą. Zresztą im więcej płacą, tym bardziej słuchają- wiadomo. Jak uczyłem się etyki zawodu dwadzieścia pięć lat temu, to pani wykładowca mówiła nam jasno „nie możesz doradzać, możesz tylko pomóc człowiekowi zrozumieć, czego on sam chce”. Dlatego to słynne „co czujesz, co myślisz, czego chcesz”, z którego czasami kpimy w żartach o psychologu, jest wszystkim, co powinniśmy ostatecznie od niego usłyszeć. Całą resztę musimy usłyszeć od samych siebie. Tak powinno być. Ta pani mówiła nam na etyce też, że nie możemy być psychologami dla ludzi, z którymi jesteśmy w bliskiej relacji. Tymczasem ja co i rusz odbijam się od „diagnozy” cioci psycholog, koleżanki czy przyjaciółki psycholog, która powiedziała „że z moim synkiem jest wszystko w porządku i to na pewno nie żadne spektrum autyzmu”. Wiadomo, że tak powiedziała, bo smakuje jej twoja kawa i dalej chce ją pić, więc nie powie Ci nic innego, a nawet nic innego nie zobaczy. To tylko dwie takie podstawowe sprawy ze „starej, dobrej szkoły”. Tylko, że ta szkoła przechodzi do lamusa, a ja przechodzę do „stronnictwa zamojskich” czyli coraz częściej zaczynam mówić „zamojich czasów”. Tymczasem fala nowoczesnych pseudo-psychologów nie od wczoraj zalewa rynek, a będzie ich jeszcze więcej, jak to towarzystwo z pierwszego akapitu obroni tytułu magistra.

Niestety taka sytuacja nie bierze się z nikąd. Wyrzuciliśmy na śmietnik pewne rzeczy, które niosły przez życie poprzednie pokolenia i na gwałt potrzebujemy zastępnika. Dlaczego dzisiaj, jeśli tylko coś się wydarzy, to „wzywa się psychologa”? Śmierć bliskiej osoby? Dokuczanie w klasie? Wypadek samochodowy? Rozwód? Dawaj psychologa. Kiedyś rodzina, przyjaciele- bliskie, budowane przez lata relacje, w które przede wszystkim inwestowało się czas, pomagały przejść przez takie „ciemne doliny”. Dzisiaj czas inwestuje się w pracę, żeby mieć płacę, żeby kupić, mieć i używać. A kiedy życie spłata jakiś figiel, wtedy wzywa się psychologa jak pogotowie, albo raczej jak clowna, który przy pomocy magicznej sztuczki sprawi, że znowu zrobi nam się dobrze.

PS. Klikając w reklamę na moim blogu wspierasz mnie finansowo, dziękuję!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.