Dwa domy dziecka czyli sufit.

Jeżdżę raz w tygodniu do domu dziecka na spotkania z młodym pacjentem. Duży budynek pełen smutnych historii wypisanych na dziecięcych twarzach. Alkoholizm, przemoc, porzucenie, zaniedbania itd. itp. Serce pęka.

Pewnego dnia bezpośrednio stamtąd pojechałem na konsultację do prywatnego przedszkola na warszawskim Ursynowie. Placówka jakich wiele w tej dzielnicy- wyjątkowa, niepowtarzalna, z bogatą ofertą zajęć dodatkowych, wykładowymi językami obcymi itd. Podczas rozmowy z nauczycielkami dowiedziałem się, że są dzieci, które one za dodatkową opłatą odprowadzają do domu, bo rodzice kończą pracę później niż przedszkole. Co więcej- opiekunka ma za zadanie uśpić dziecko po przyprowadzeniu do domu, żeby rodzic mógł z nim spędzić trochę czasu po pracy. Bo “rodzicowi zależy na kontakcie z dzieckiem”… więc dziecko śpi do 19, potem spędza czas z rodzicami do północy, potem spać i rano znowu do przedszkola, bo Mordor wzywa. Pomyślałem- to też jest dom dziecka. Tylko, że historia nie jest tak prosta, aczkolwiek nie mniej smutna.

Strasznie mnie złości lekkoduszność z jaką podchodzi się w Warszawie (może i Polsce) do pracoholizmu. Cały ten Mordor- baśniowa kraina. Powiedzmy sobie szczerze- to straszna kraina, która powoduje dużo złego. Jak ktoś w tym kraju pije wódkę, to sprawa jest jasna, napiętnowanie totalne. Jak ktoś w tym kraju jest pracoholikiem, to jest ikoną sukcesu i spełnienia marzeń. Straty są takie same tu i tu. Największą karierą jest rodzina, a ta przemyka obok pod okiem droższych lub tańszych specjalistów.

Wszystko to w imię większego przelewu, bo przecież trzeba… Trzeba mieć więcej metrów kwadratowych, bliżej stacji metra, większe Audi, droższe wakacje, a na wszystko to większą ratę, bo przecież “żyj po swojemu”. Mój kolega mawia: “jak zarabiałem 1800, to marzyłem o 3000. Jak miałem 3000, to chciałem 5000. Dziś mam 12 i myśle o 20, a potem pewnie będę chciał 50. Wieczne nienasycenie, sam musisz sobie odpowiedzieć, gdzie jest Twój sufit”.

Rozmawiałem ostatnio z lekarką, która przyznała, że pracuje 12 godzin tygodniowo, co przekłada się na około 5000 brutto miesięcznie. Niewiele? Za mało? Pani twierdzi, że wystarcza, a do tego oszczędza na korepetycjach i opiekunkach dla dzieci dzisiaj, a na psychoterapeutach czy terapeutach uzależnień w przyszłości.

Gdzie zatem jest Twój sufit?

3 komentarze

  1. Wszystko co piszesz to oczywiście prawda, tyle że życie nie jest tak proste jakbyśmy chcieli. Etat w Polsce to 8 godzin dziennie, dolicz do tego dojazdy z i do pracy i już mamy 10 godzin. I wierz mi, że masa ludzi pracuje właśnie na takim etacie, który wcale nie przynosi im 5000 brutto. Z miejsca zamieniam się z Twoja znajomą lekarką i biorę jej 5 tysi za te 12 godzin w tygodniu. Miałbym wtedy mnóstwo czasu dla rodziny, znajomych, a i wcisnąć by się dało jakieś przyjemności na których bym dorobil parę groszy bez szkody dla kogokolwiek. A co z ludźmi którzy pracują na etacie i w dodatku od 10-18 ? Kiedy wracają do domu ? Oczywiście nikogo nie bronię, bo znam wielu ludzi stawiajacych pracę na pierwszym miejscu, ale akurat w kwestii czasu problem jest bardziej złożony niż to ująłeś. Nie każdy zrobił z życia taki pożytek że może teraz zarabiać godnie i mieć przy tym dużo czasu przebierajac w ofertach i propozycjach. Idą do pracy na 10 na te swoje 8 godzin i wracają do domu o 19.00 i to też tylko dlatego, że w d….e mają swojego przełożonego, który krzywo patrzy na punktualne wyjścia, a na konto wpływa 2500…i robią to właśnie dla swoich dzieci, żeby zapewnić im wszystko co tylko są w stanie i chociaż z boku patrząc widzimy tylko to co chcemy, to zawsze trzeba pamiętać, że życie nie jest tylko zero-jedynkowe. Reasumujac, nie każdy kto dużo pracuje, lub jak wolisz poswieca dużo czasu pracy, ten dużo zarabia i niekoniecznie moze z czegoś zrezygnować.

    1. Właśnie, to nie jest takie proste. Są ludzie, którzy muszą… Chociaż ja nie wierzę w słowo „muszę” ale to już zasługuje na osobny wątek.
      Natomiast zastanawiałem się długo nad tym przykładem. Jeśli ta Pani ma działalność i wystawia fakturę na 5000, to załóżmy, że zostaje jej 3500. Dla jednych to jest kwota marzeń, bo mogliby wtedy raz na kwartał kupić dziecku nowe buty w sklepie, a nie zawsze używane przez OLX. Dla innych to jest nic, bo nie starczy nawet na torebkę. Tu jest moje pierwsze zadziwienie, że takie są różnice w postrzeganiu tej kwestii. To jest przykład, że zwykła matematyka nie jest w stanie tego wyjaśnić.
      W przykładzie z Panią doktor najbardziej urzeka mnie to, że ona potrafi powiedzieć basta. Jak myślę o stawce 100PLN/1 h, to zaczynam przeliczać- „a jeśli pracowałbym pięć godzin dziennie, a jeśli osiem, a jeśli dziesięć?” Ona natomiast definiuje swój „sufit” na poziomie 12 godzin/ tyg. Ty piszesz „też bym to wziął” ale kilka zdań dalej dodajesz „dorobiłbym” a ona właśnie już nie dorabia, choćby mogła. I to mnie w tym zadziwia bardziej niż sama cyfra.

      1. Ok, wystarcza jej te 3500, które zarabia, ale nie zapominaj o jednym…zarabia je poświęcając 12 godzin tygodniowo, a nie 40 i to jest ta bolesna różnica.
        Kwestia postrzegania wartości to temat długi jak rzeka…bo skoro stać mnie na buty do biegania za 800 zł to nie patrzę nawet na buty z Lidla za 79,99 choć byłyby równie dobre, lub powiedzmy wystarczające. I to samo w sobie nie jest złe bo każdy ma prawo żyć na poziomie, który mu odpowiada. Problem rodzi się wtedy, kiedy robimy wszystko żeby te buty kupić, żeby osiągnąć ten poziom kosztem wolnego czasu, kosztem rodziny itp. Jeśli tak jak napisałem mógłbym „dorobić” nie poświęcając czasu spędzonego z rodziną, po to aby podnieść komfort życia – to co w tym złego? Wiem co mówię, bo sam musiałem ograniczyć swoją dodatkową działalność, która dawała mi i radość i zastrzyk gotówki bo nie byłem w stanie poświęcać na to tyle czasu łącząc to z obowiązkami służbowymi i przede wszystkim z rodziną. Tylko trzeba znaleźć równowagę i pamiętać po co się to wszystko robi. Jeśli Twoja znajoma jest zadowolona z poziomu życia to wszystko jest OK, wszystko jest na swoim miejscu, prawdopodobnie nie ma drogiego hobby i nie jest pasjonatką podróży dookoła świata i pewnie jak do tej pory świetnie udaje jej się wytłumaczyć dziecku gdzie są granice i na co mogą sobie pozwolić a na co nie – i tu należy jej się wielki szacunek.

        Natomiast wydaje mi się, że trochę odbiegliśmy od tematu mojego komentarza. Nie neguję stwierdzenia, ze popadamy często w spiralę kredytów, pracoholizmu itp bo chcemy więcej, lepiej, wyżej i drożej. Jedyne o co mi chodziło to to, że nie można wszystkich wrzucać do jednego worka, bo nie każdy kto spędza w pracy dużo czasu, zarabia dużo. Niektórzy po prostu mają swój etat, który tak naprawdę zajmuje im cały dzień a zarabiają przeciętnie i nie mają tyle odwagi żeby mając rodzinę i kredyt na skromne mieszkanie na obrzeżach Warszawy, rzucić pracę i przewrócić swoje życie do góry nogami choć pewnie by mogli, właśnie po to żeby nie „musieć” Może faktycznie napisz post o tym jak „muszę” nie istnieje, albo jak na to „muszę” spojrzeć inaczej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.